Każdemu potrzebny jest pełny koszyk?
24 maja 2007Od dłuższego już czasu w Ministerstwie Zdrowia trwają prace na koszykiem gwarantowanych świadczeń medycznych. Tłumacząc skrótowo: ma być to lista usług medycznych, które będą w całości lub części opłacane z Narodowego Funduszu Zdrowia. Im bardziej wydłużają się prace nad tym rozwiązaniem (a ich koniec jest stale przesuwany) tym bardziej absurdalny wydaje mi się kierunek, w którym zmierzają.
Z ekonomicznego punktu widzenia wypowiedzi premiera Jarosława Kaczyńskiego w tej kwestii są przerażające. Celem koszyka jest wyraźne określenie, jakie usługi będą finansowane z obowiązkowego ubezpieczenia zdrowotnego, a jakie – nie. Po pierwsze, dla jasności i prawdy na temat możliwości finansowych państwa. Po drugie, dla finansowej naprawy obecnego systemu, który nie jest w stanie płacić za wszystko. Niestety, ideologiczny kierunek nakreślony przez rząd wydaje się uniemożliwiać stworzenie koszyka, który spełni swoją rolę.
W lutym tego roku premier Kaczyński powiedział o koszyku:
Jest koncepcja, by to zrobić arbitralnie. I jest druga koncepcja, żeby najpierw uznać, że wszystko, a potem w ramach praktyki – pewne rzeczy, które mają charakter nadzwyczajny i nie są bezwzględnie potrzebne dla ratowania życia, wykluczyć.
Jaki sens tworzyć koszyk, w którym będą wszystkie możliwe świadczenia medyczne, nawet jeśli ma to być etap przejściowy? Żeby przyzwyczaić obywateli do nowej nazwy, do nowego rozwiązania? Czy na pewno później będzie łatwiej (w kontekście oporu społecznego) wyłączyć z koszyka pewne świadczenia zamiast zrobić to od razu podczas jego wprowadzania?
Ostatnio Krzysztof Leski zreferował na swoim blogu kolejną wypowiedź premiera:
Jarosław Kaczyński wyznał, że wie, iż są ludzie, którzy chodzą do lekarza dla przyjemności, a przychodnie bywają miejscem spotkań towarzyskich. Dał do zrozumienia, że wprowadzenie symbolicznej opłaty za wizyty lekarskie mogłoby tę sytuację zmienić. Po czym oznajmił, że byłoby to w 100% sprzeczne z linią jego rządu i zasadą solidarności społecznej, zatem nie wchodzi w grę.
Chęci szczere, ideologicznie piękne, tylko z realizacją – jak zwykle – fatalnie. Problem w politycznej dyskusji nad ubezpieczeniem zdrowotnym (a także innymi formami szeroko rozumianego wsparcia społecznego) tkwi w tym, że nie jest istotne, czy się ludziom skutecznie pomaga, bo ważne jest tylko, czy pomoc jest głośna i spektakularna. Zasada solidarności społecznej sprowadza się zatem nie do zidentyfikowania potrzeb i problemów jednostek i skierowania wsparcia w ich stronę, ale do stwierdzenia, że wszyscy mają problemy, więc wszystkim trzeba pomóc. Dlatego pieniądze wydajemy tak, żeby jak najwięcej osób na tym skorzystało (chociaż używanie tu słowa „korzyść” to raczej nadużycie). Koniec końców wszyscy dostają bardzo mało: minimalny pakiet dostępnych świadczeń zdrowotnych, limity na zabiegi, kolejki do specjalistów. Ale hasło jest nośne: podstawowa opieka medyczna jest dla wszystkich darmowa.
Błąd tkwi w przekonaniu, że skoro płaci się składkę zdrowotną to za te pieniądze pewne minimum się należy. Ale żadne ubezpieczenie nie jest w stanie działać w ten sposób. Ubezpieczenie (każde, nie tylko zdrowotne) jest potrzebne w sytuacji, w której człowiek sam sobie poradzić nie jest w stanie. Nie ma sensu wydawać środków z ubezpieczenia na najtańsze świadczenia, które mogą być sfinansowane samodzielnie przez zdecydowaną większość osób. Środki z ubezpieczenia powinny pojawiać się wtedy, gdy koszty ponoszone samodzielnie przez przeciętnego ubezpieczonego zbytnio obciążałyby jego budżet lub nie byłby on w stanie w ogóle pokryć kosztów określonej operacji, zabiegu, leku. Dlatego w prawie każdym prywatnym ubezpieczeniu np. pokrywającym koszty leczenia w podróży zagranicznej znajdziemy klauzulę udziału własnego ubezpieczonego. Z jednej strony pozwala to obniżyć koszty ubezpieczenia i zmniejszyć składkę, a z drugiej – obniża ryzyko nieuzasadnionego korzystania z tańszych świadczeń.
Które podejście jest bardziej solidarne i wspierające? Takie, gdzie państwo finansuje większości obywateli usługi, na które i tak ich stać? Czy może takie, gdy państwo pomaga im finansowo w sytuacji, której sami udźwignąć nie dają rady?
dobrze że już jarosława kaczyńskiego nie ma wśród decydentów